czwartek, 20 czerwca 2013

Najlepsze na śniadanie

Zapewne już nikt w nocy bloga nie czyta, więc jutro z samego rana, mam nadzieję będzie jak znalazł.

Bardzo długo szukałam dobrego przepisu na bułki.
Moich potknięć z bułkami nie zliczę.
K, już patrzył na mnie błagalnym wzrokiem, kiedy znów wyskakiwałam z kolejnym "wspaniałym"
przepisem na to śniadaniowe pieczywo.
Zaprzestałam wtedy moich nieudanych wypieków i czekałam na właściwy moment.
Co prawda tydzień temu bułki kukurydziane okazały się kompletnym niewypałem, nie dość, że można się było nimi zapchać z suchoty już w gardle, to na drugi dzień można było tą płaską "bułką" zabić.

Poszukiwałam PUSZYSTYCH bułek.
Nie bez powodu.
Mianowicie, córka moja zjada z bułek tylko miękisz.
To też nie zjadała żadnej mojej próby spełnienia marzeń i zawsze była rozczarowana, bo mama bułę obiecała, a "buła nie".

Ale!!
Ale udało się!
Znalazłam kilka dni temu,
najpierw olałam, bo zraził mnie jeden komentarz, że lasce wyszły też głazy do zabijania.
Później zrobiłam drugie podejść, ale wtedy zaniechałam z braku mleka w domu.
Dziś jednak postanowiłam, że pieczywa nie jadłam już 3 dni i ja te buły upiekę.

Przepiś genialnie prosty.
Genialnie szybki.
Zmodyfikowałam go tylko o masło(za wiele składników to on nie ma;)),
bo K, nie zle wypieku, który jest na oleju, nie daj Boże na margarynie!

Ciasto rośnie błyskawicznie. Zgodnie z czasem jaki podaje blogerka, a w ten upał to i piekarnika nie trzeba nagrzewać do 50 stopni, żeby ciasto szybciej rosło;)

No dobrze, już nie ględzę tylko podaje to cudo i proszę skosztujcie je do śniadania. Tak jak podaje autorka, są gotowe w godzinę. Z zegarkiem w ręku.

Na dowód, ze pyszne, powiem tylko, że K, stwierdził, że w życiu nie jadł tak dobrych bułek("i jak ja mam tu nie jeść pieczywa"),
Natasza zjadła dwie!! dwie bułki zostawiając kawalunio skórki ze spodu i chciała się rzucić na trzecią, ale już jej nie pozwoliłam.
Goście dostali po jednej i też powiedzieli, że pyszne(3).
Z 10 zostało 3.

Nic tylko piec i raczyć podniebienia bułkami bez spulchniaczy i dodatków chemicznych.
:)
 Przepis zaczerpnęłam stąd: LINK

Składniki:
50g drożdży świeżych
250ml ciepłego mleka
1 łyżeczka cukru
pół kg mąki
0,5-0,75 łyżeczki soli(ja dałam całą i były lekko za słone)
40ml masła

Podatkowo:
żółtko do smarowania,
dodatki

Wykonanie:
Kruszymy drożdże do kubeczka, zalewamy je podgrzanym mlekiem, lekko ciepłym, żeby nie sparzyć drożdży.
Dodajemy cukier, mieszamy i odstawiamy na 15 min, uważać, bo mi próbowały wyjść z pół litrowego kubka;)
Do miski wsypujemy mąkę i dodajemy do niej sól.
Mieszamy.
Topimy masło i czekamy aż ostygnie w czasie kiedy drożdże rosną.

Do mąki i soli dodajemy masło i wyrośnięte drożdże.
Mieszamy łyżką do połączenia się wszystkich składników, po czym zabieramy się za 2 minutowe ugniatanie ręczne.
Ciasto nie sprawia problemów, przez moment jest klejące, ale po chwili robi się gładki, można na koniec lekko zwilżyć dłoń i uformować nią ostateczny kształt ciasta do wzrastania.

Odstawiamy na 15, 20 min.
I poważnie, po 10 min miałam już pół miski ciasta:




Po czasie 20 min, lekko przyduszamy ciasto i urywając je po kawałku formujemy bułki.
Mi wyszło 10 i sa wielkości bułki mlecznej z piekarni.

Przykrywamy je delikatnie ściereczką i pozostawiamy na kolejne 15 min do wyrośnięcia.
W tym samym czasie włączamy piekarnik na 210 stopni, góra-dół, bez termoobiegu.
Czas grzania piekarnika to mniej wiecej 15 min, więc możemy szybciutko posmarować bułeczki żółtkiem i posypać tym czy mamy ochotę, bądź pozostać przy takich bez ozdób jak moje.
Wkładamy do piekarnika na 2 półkę od dołu i pieczemy 20-25 min.
Moje piekły się dokładnie 24min.

A tu mały zjadacz.




Polecam upiec w godzinkę i mieć jeszcze ciepłe na śniadanko:)



Ps. Od dziś jestem pracownikiem Poczty Polskiej:) Będę miłą i sprawną panią z okienka:)
Jutro(właściwie już dziś) pierwszy dzień pracy.

Miłego dnia!



czwartek, 13 czerwca 2013

Sprawozdanie z 3 tygodni nieobecności.

Musiałam dojść do siebie i jakoś dojrzeć żeby napisać posta.
Czas od końca maja do teraz sprawił nam potężne lanie, którego nawet nie miałam opisać.
A zaczęło się od czterolistnej koniczyny...(co za absurd;))

30 Maj
Natasza ląduje w szpitalu na izbie przyjęć z 40 stopniową gorączką, w badaniu wychodzi 3ktornie podwyższony poziom jakiegoś tam czynnika, dostaje skierowanie do drugiego szpitala na oddział zakaźny.
Stawiamy się w szpitalu o 2 w nocy. Nie mamy ze sobą nic. Jesteśmy wściekli, umordowani, wykończeni.
Ja w spodniach K, bo moje wszystkie były jeszcze wilgotne, bez ubrań na zmiane dla Nataszy, bez nawet kubka picia.
Dostaje kroplówkę, ja siedzę i usypiam ją na rękach do godziny 3.
Siedzę później w tej "klatce" co nazywają to pokojem szpitalnym z jeszcze 2jką chorych dzieci i ich matkami, próbuje jakoś spać na krześle, klęczę na podłodze-łóżek nie ma, można przynieść sobie jakiś leżak z domu czy materac.
Czekam tak w męczarniach do 4, zmienia mnie K., biegnę pędem do samochody gdzie siedzi nasz przyjaciel z dziewczyną i nasz całonocny kierowca, nie mówi nic, jest cierpliwy, wiezie mnie do domu, żebym przespała się chociaż 2,5 h bo o 7 muszę wstać i zbierać się do pracy.
W domu nie wiem co mam zrobić, biorę prysznic, łapię coś do jedzenia i pół h szukam budzika w telefonie, bo traf chciał, że akurat od tego dnia musiałam mieć już stary telefon K.
Padam do łóżka, przykrywam się dwoma kołdrami i trzęsąc się z zimna po 5 min zasypiam.
Budzę się nieprzytomna, zrywam się, bo zaspałam, zbieram się, rozmawiam z teściową. wychodzę.
W pracy(uroki umowy zlecenia-urlop na żądanie, czy opieka nad dzieckiem nie istnieje) informuję szefową, że muszę wyjść o 15 żeby zmienić K w szpitalu. Zgadza się niechętnie, bo ludzi dużo.
Pędzę do szpitala, na rzęsach z myślą, że będę musiała w pokoju "klitce" wytrzymać do 22.
Zmieniamy się, dziecko moje jak anioł, dłoń z wenflonem traktuje jak sparaliżowaną, w ogóle jej nie używa, co wygląda komicznie. Temperatury już nie ma, ale jest rozwolnienie, a właściwie leci z niej woda.
Więc wietrzymy tą klitkę cały czas, bo wszystkie dzieci s*ają na potęgę...
Humor jednak dopisuje, jakiś sen w międzyczasie. Czas się ciągnie. Przychodzi moja zmiana i niestety wyjść nie mogę, bo Natasza jak by czuła, że chcę się zmyć. Siedzę więc do 23.
W domu jestem o 23;30.
Dojadam zimny obiad od babci, u kładę się spać.
Wstaję o 6 i zbieram się na uczelnie. Nawet kawa już nie pomaga, więc piję energetyka.
Okazuje się, że Natasza zostanie wypuszczona do domu.
Kiedy wracam do domu o 16 czy 18 oni już są.
Na drugi dzień mamy się pokazać do kontroli.
Kończę pracę i szkołę o 16 jesteśmy umówieni, że wchodzimy do spzitala razem.
Pani doktor ogląda, widzi, że jest dobrze, daje wypis.
A, że to 2 czerwca i moje 24 urodziny, K, chce nas zabrać na deser do centrum handlowego niedaleko.
Jedziemy tramwajem i nagle Natasza zaczyna chlustać jak fontanna.
Prawdziwy "paw" jak na filmie.
My soanikowani, nie wiadomo co robić, wycieram szystko naokoło, chusteczkami od siebie i od ludzi.
Wysiadamy na najbliższym nam przystanku, uciekamy na autobus, Natasza jednak nie czuje się żeby nim jechać, więc wysiadamy i idziemy 3 km na piechote do domu.
I tu zaczyna się armagedon po raz drugi.
Co wypije to wymiotuje.
Co półgodziny.
Od 17 do 2 w nocy.
Uleczyliśmy ją odgazowaną colą.
Dziecko leje się przez ręce, niby śpi i nagle po pół h budzi się i chlusta tym co wypiła pół h wcześniej.
Woda/herbata/cola/woda gazowana.
Wszystko wylatuje.
Temperatura 38.
Doszliśmy, że to rotawirus przyniesiony ze szpitala od jednego z chłopców, który siedział z nami na sali, zanim zabrali go do izolatki. Nataszy wszystkie badania wyszły cudowne i nie wyszło nic na co ją badali.
K. śpi na materacu w jej pokoiku, ja obok niej, czuwam, bo ciężko to nazwać snem.
3 razy w ciągu nocy zmieniam pościel i podkładam już w końcu same ręczniki.
Zmęczenie osiąga swój zenit. o 5 rano padam jak trup.

Nie pamiętam czy miałam później wolne czy szłam do pracy. Chyba to drugie.
Dziecko 4 dni jadło tylko bułkę i piło wodę.
Po 2 dniach trafiło Kubę.
Póżniej mnie. Ale u nas objawy to skręcanie żołądka jak do wymiotów i osłanienie organizmu.
Kubie dostała się jeszcze temperatura.

Udało nam się jednak po 10 dniach walki odzyskać równowagę.

W międzyczasie dowiedziałam się, że zmarła moja koleżanka, że w pracy szefowa chce wprowadzić odpowiedzialność materialną, bo giną jej rzeczy, które ginąć nie powinny.
Byłam na 2 pocztach na rozmowach o pracę i od 20stego czerwca zaczynam pracę na zastępstwo na tej drugiej poczcie. Na pół etatu i na okres próbny na razie, ale bardzo blisko domu i za podobne pieniądze jak w Golden Rose na 3/4 etatu.

Windykacja kazała mi zapłacić zaległe pieniądze za abonamenty telefonu strasząc, że wsadzi mnie na listę dłużników i doprowadzając moją mamę do zawału serca, kiedy otwierała kolejne pisma i czytała mi je przez tel.

W szkole też nie miałam lekko, bo osoba, która zmarła była moim opiekunem praktyk.
Musiałąm przedłużac termin oddawania dokumentów, a kiedy pojechaliśmy wczoraj w to miejsce, okazało się, że oni mi tych praktyk nie podpiszą, bo nie posiadają osoby na jej stanowisku, a żadna inna nie chciała się zobowiązać ani mi pomóc.
Na szczęście pani od praktyk na uczelni okazała się cudowna i powiedziała, że mam się nie przejmować i zrobić je jeszcze raz przez wakacje.

Po drodze była jeszcze hipochondryczna choroba K., która siała spustoszenie w naszych mózgach do tego stopnia, że myślałam, że za chwilę będziemy się żegnać z K, który wybiera się na tamten świat.
Udało nam się jednak nad nią zapanować, dzięki mojemu zdrowemu jeszcze o dziwo rozsądkowi.

I na koniec dowaliła mi alergia.
Wyglądam jak córka wampira.
Biała twarz i całe czerwone oczy wraz z policzkami od tarcia i nos jak skorupa od lecącej z niego wody.
Mimo brania tabletki zaczynam się dusić i czuję jak wchodzi mi na oskrzela.
Bardzo nie chciałabym dodatkowo jeszcze brac sterydów wziewnych, ale nie wiem czy na tym się nie skończy.
Na dworze kołtuny białego puchu latają wszędzie.
Organizm nie jest w stanie sobie z tym poradzić.
Wracam do droższych leków, bo ten najtańszy niby odpowiednik jest do doopy.

Tyle u nas:)
Ale co by nie było tylko smutków to dodam, że byliśmy w końcu przedwczoraj na przepysznym deserze i kawie z lodami, z Natką oczywiście, która już normalnie wszystko je i znów jest pochłaniaczem jedzenia.
Odbiliśmy sobie to wszystko rodzinnym popołudniem.

Losie!! Błagam już o litość! Daj mi w końcu siłę wrócić co życia blogowego, bo tęskniłam za tym strasznie, tylko nie miałam kompletnie kiedy tego wszystkiego napisać, bo praca po 12 h dziennie to jednak nie dla mnie.